Słoneczne piątkowe popołudnie. Ola jest u koleżanki, Wojtuś skończył właśnie rehabilitację, co by tu robić? Gdzie iść? Bo przecież pogoda taka ładna, cieplutko, słonecznie, że aż szkoda spędzać czas w domu. Wpadłam zatem na pomysł pójścia na spacer do sklepu, do którego mamy ok. 1 km. Na wózku elektrycznym, bo to sprawi Wojtusiowi znacznie większą frajdę niż bierne siedzenie w spacerówce.
Tuż po wyjściu rozejrzałam się uważnie po lekko przykrytym białymi chmurkami niebie (już pewnie niektórzy domyślają się jak zakończy się ta historia...), na którym nie zauważyłam nic podejrzanego, nic wzbudzającego jakikolwiek niepokój, nic, co sprawiłoby, że ja, przeważnie zawsze przezorna i przygotowana na różne ewentualności, spakowałabym do plecaka choćby parasolkę. Tak na wszelki wypadek, bo a nuż może zacząć padać, czego przecież w nadmiarze doświadczamy w ostatnim czasie każdego dnia. No więc poszliśmy sobie. Bez parasolki.
Z racji różnej wysokości krawężników i różnej równości chodnika, był odcinek, który musieliśmy przejść ulicą (taką boczną oczywiście), ale Wojtuś - coraz bardziej sprawny w przemieszczaniu się na swoim elektryku (czasami nawet zbyt odważny), posłusznie zatrzymywał się na każdą moją komendę: "stoimy, jedzie samochód".
W sklepie - trzeba było zwolnić biegi do jedynki, żeby nie wyrządzić krzywdy innym zakupowiczom, ale z tym nie było większego problemu. W pewnym momencie uwagę Wojtusia przykuła półka z kolorowymi gazetkami dla dzieci zawierającymi tzw. dodatki w postaci zazwyczaj tandetnych i niekoniecznie zawsze ładnych zabawek (ale wiadomo, że większość dzieci je uwielbia). Usłyszałam zatem radosny okrzyk: "O! Mama! Ziobać! Ziabawki! Kupi mi ziabawke!" Odpowiedziałam, że nie kupimy zabawki, bo przecież "nie potrzebujesz Wojtusiu kolejnej zabawki". I przeżyłam szok, ponieważ Wojtek zastanowił się chwilkę i najspokojniej w świecie powiedział: "No tak, psiecieś w domu mam duzio ziabawek". Kupiłam więc to, czego potrzebowałam i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Tak mniej więcej na około 400 m od naszego bloku Wojtuś nagle stwierdził, że coś mu kapło na rękę. Oczywiście zignorowałam to mówiąc, że nic nie kapło, bo nie miało z czego (zerknęłam w górę i rzeczywiście nic podejrzanego nie zauważyłam). Jednak znów kapło, tym razem już ja to poczułam. Odwróciłam się, za nami zobaczyłam taką niby niepozorną szarą chmurkę... A kapać zaczynało coraz bardziej. Nie doszlibyśmy do domu, więc stanęliśmy pod drzewem, żeby przeczekać to drobne kapanie i ruszyć dalej. Ale kapać niestety nie przestawało, wręcz przeciwnie, zaczynało padać coraz mocniej, a my... tacy biedni... bez parasolki... co tu robić... No nic, może zaraz przestanie. Pochyliłam się nad Wojtusiem, żeby go osłonić, ponieważ drzewko, pod którym się schowaliśmy nie stanowiło już dostatecznej ochrony przed deszczem. Zastanowiłam się chwilę, która z moich niezastąpionych sąsiadek może być w domu i zadzwoniłam do Kamili. Uff, jest w domu, co prawda, muszą się trochę zebrać, bo jej syn ma gościa, ale zaraz przyjadą. Ucieszyłam się, Wojtuś też, bo ta "fśltętna chmula wciale nie chcie siobie iść". Czekamy... Telefon od Kamili: już wyjechali z garażu, ale brama nie chce się otworzyć, chyba pilot nie działa, zaraz coś wykombinują, chyba jest sąsiadka Gosia, może ona otworzy bramę. Czekamy więc cierpliwie, ja zgięta w pół nad Wojtusiem, żeby się biedny nie przemoczył, a deszcz leje... W tym momencie kilka metrów przed nami zatrzymuje się jakiś czerwony samochód, wysiada z niego młoda Pani, rozkłada parasol, wsiada do samochodu, cofa się i daje nam parasol. Jestem jej ogromnie wdzięczna, ona wsiada szybko i jedzie dalej, więc jak ja jej go zwrócę??? Całe szczęście na samochodzie jest jakiś napis, numer telefonu, wbijam go w swój telefon, może uda się oddać (udało się). I w tej chwili podjeżdża nasza ekipa ratunkowa: Kamila i dwóch przejętych dziewięciolatków (bo nie codziennie ratuje się z ulewy sąsiadkę i jej trzylatka na wózku elektrycznym). Wrzucamy zakupy do auta, Wojtek siada z przodu tylko na podkładce samochodowej!!!, ja z wielkim parasolem odprowadzam wózek do domu. Czekają na nas w garażu, Wojtek zadowolony, bo miał okazję jechać "leno Pani Kamili", moja wdzięczność nie zna granic i za chwilę... przestaje padać. Ale dzięki akcji ratunkowej naszych sąsiadów (którym "troszkę" uatrakcyjniłam popołudnie) Wojtuś nie przemókł, nie zmarzł i wszystko dobrze się skończyło.
"Ale była psigoda" - podsumował w domu Wojtuś.