niedziela, 30 czerwca 2013

Rozstanie ze smoczkiem

Już od kilku miesięcy w mojej głowie tworzył się plan całkowitego odzwyczajenia Wojtusia od smoczka. Całkowitego, bo częściowe już dawno nastąpiło, tzn. ze smoczka Wojtek korzystał tylko podczas snu. Ale i z tym czas najwyższy było skończyć, bo jednak prawie trzyletni chłopczyk ze smoczkiem w buzi, nawet tylko podczas snu, to jednak delikatna przesada. Chociaż podobno ja byłam uzależniona od smoczka jeszcze dłużej...

Mój smoczkowy plan wobec Wojtusia był taki, żeby od smoczka go oduczyć, ale w możliwie łagodny sposób, tzn. nie chciałam ja być tą niedobrą, która zabrała dziecku smoczek, najlepiej zatem byłoby, gdyby ze smoczka zrezygnował sam Wojtuś. I sam pomysł kilka miesięcy temu podsunęła mi wizyta u sąsiadów, których synek, rówieśnik Wojtusia, miał tzw. autko z pilotem (czyli samochód zdalnie sterowany), który zachwycił Wojtusia, ale nie miał już smoczka. Od kilku miesięcy zatem, za każdym razem, kiedy Wojtuś mówił, że chce mieć takie autko z pilotem jak Michałek, cierpliwie tłumaczyłam, że będzie je miał, jak już nie będzie miał smoczka, bo tylko duzi chłopcy bez smoczka mają autka z pilotem... Wojtuś zatem dojrzewał do podjęcia decyzji. Pomagałam mu w tym ja, pytając co jakiś czas, czy chciałby już mieć autko z pilotem... I w ostatnim czasie Wojtuś coraz częściej o owym autku wspominał. Podjęłam więc decyzję, że w ostatni weekend czerwca nastąpi rozstanie ze smoczkiem. 

Już od poniedziałku o tym mówiliśmy, Wojtuś wiedział, że w sobotę (chociaż nie rozumie, co to sobota) zostawimy na balkonie smoczusia, przylecą po niego ptaszki, które oddadzą go jakiemuś małemu dzidziusiowi, a Wojtusiowi, za to, że jest taki dzielny, na pewno zostawią autko z pilotem. I wczoraj rano Wojtuś sam położył smoczusia na stoliku na balkonie, Ola w imieniu braciszka napisała do ptaszków list z prośbą o autko (życzeniem Wojtusia było, żeby autko było czerwone lub pomarańczowe, a ja zupełnie przypadkowo kilka dni wcześniej kupiłam takie autko w kolorze czerwono-pomarańczowym) i czekaliśmy. Na jakąś godzinę przed drzemką sprawdziliśmy i okazało się, że się udało, ptaszki smoczusia zabrały i zostawiły dla Wojtusia autko z pilotem. Oczywiście była wielka radość, zabawa, ochy, achy... aż nadeszła pora drzemki... I tu zdziwiłam się ja, bo byłam przygotowana na wielkie płacze i lamenty, błagania o smoczek, łzy jak grochy itd... I owszem, była mała łezka, była cichutka prośba, żeby jednak iść na balkon i zawołać ptaszki, żeby oddały nam smoczek, ale wiadomo, że to już nie było możliwe, bo smoczuś już był u innego dziecka... Więc po naprawdę lekkich trudach Wojtuś zasnął wtulony we mnie. Po przebudzeniu ze zdziwieniem stwierdził, że dało się jednak spać bez smoczka:) Wieczorem też nie było problemu, teraz przed chwilą też zasnął już sam bez smoczka:)

Myślałam, że będzie to o wiele trudniejsze. Chociaż może się mylę i kryzys smoczkowy dopiero przed nami? Na pewno przed nami kolejne wyzwanie, tj. pożegnanie z pieluchą. Za jakieś 2 tygodnie, żeby ochłonąć po smoczku:) To będzie pewnie o wiele trudniejsze, chociaż Wojtuś już prawie za każdym razem mówi, że robi siku, tylko nie zawsze chce poczekać na nocnik... Ale może i z tym jakoś sobie poradzimy.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Miniony tydzień...

...był dla nas dosyć intensywny. Oprócz naszych stałych zajęć, a więc: rehabilitacji w poniedziałek, czwartek i piątek, ćwiczeń ze mną, wtorkowego masażu profesjonalnego (bo ten nieprofesjonalny codziennie wykonuję ja), wyjścia na basen z Wojtkiem we wtorek i środę, wyjścia na basen z Olą w środę (było to możliwe dzięki przyjazdowi Babci), doszło kilka innych, równie absorbujących i ciekawych.
 
W czwartek wypadła nam wizyta u Dr Agnieszki Stępień i okazało się - ku mojej ogromnej radości - że Wojtusia plecki są w lepszym stanie niż były trzy miesiące temu! Dostaliśmy kolejną serię ćwiczeń, w tym na klatkę piersiową, nad którą trzeba pracować. Cóż, takie życie z SMA... Na tę wizytę wybraliśmy się z wózkiem elektrycznym, żeby Dr Stępień sprawdziła swoim okiem, czy wszystko jest w nim należycie ustawione (podnóżek, peloty, oparcie, zagłówek, podłokietniki...), tak więc Wojciech do CRF Orthos wjechał sam. Pani Iwonka, patrząc na mojego dzielnego rajdowca, nie kryła łez wzruszenia i stwierdziła, że chyba jeszcze nigdy nie widziała Wojtusia tak szczęśliwego...
 
W czwartek wieczorem natomiast ja, do tej pory gorliwa przeciwniczka wszelkiego wysiłku fizycznego, rozpoczęłam... swoją własną, nieprzymuszoną przez nikogo naukę pływania! I podobno całkiem przyzwoicie sobie radzę. Liczę na to, że dzięki temu będę swobodniejsza w wodzie z Wojtusiem, a i też na pewno skorzysta na tym mój kręgosłup.
 
W czwartek również, od rehabilitanta Wojtusia, otrzymałam zestaw ćwiczeń dla siebie, żeby wzmacniać mój kręgosłup i jak na razie przykładam się do nich w miarę sumiennie. Jak będzie dalej - czas pokaże:)
 
Sobota dla mnie, dla Wojtka i dla Babci upłynęła pod znakiem jazdy na drugi koniec naszego świata po zakup bucików - Cioci Justynce dziękujemy za polecenie sklepu:) Jarek z Olą natomiast i z naszymi kuzynkami byli Teatrze LALKA  na spektaklu "Cuda w budzie...", w którym w roli Czerwonego Kapturka wystąpiła 9 letnia Samanta chorująca na SMA. Treść spektaklu i jego przesłanie trafiały zarówno do tych najmłodszych widzów, jak i do tych znacznie starszych. Jarek mówił, że dawno już nie śmiał się tak beztrosko. Śmiał się do łez. Ale nie brakowało również łez wzruszenia, bo przedstawienie było naprawdę wyjątkowe. Żałuję, że tam z nimi nie byłam.
 
W niedzielę po południu całą rodziną pojechaliśmy do Oli do szkoły na piknik rodzinny. Wojtek kręcił się na swoim wózku, Ola zaliczyła w pędzie zderzenie z furtką, bo nie zmieścili się w niej razem z biegnącym tatusiem...
 
Ten tydzień zapowiada się nie mniej ciekawie, łącznie z weekendem, tak więc pewnie znów przez kilka dni nie będę miała czasu, żeby tu coś napisać.

wtorek, 11 czerwca 2013

I znów o basenie

Nasze majowe wyjście na basen nie było jednorazową zachcianką. Mimo iż mnie naprawdę do basenu ani żadnej innej większej wody zupełnie nie ciągnie, zmobilizowałam się i przynajmniej na razie staram się być z Wojtkiem na basenie 2 razy w tygodniu, w planach mam natomiast 3.
 
Na basenie Wojtuś potrafi:
- machać swobodnie nogami
- machać rączkami
- chodzić po schodku po szyję w wodzie
We wszystkich ww. czynnościach oczywiście jest przytrzymywany przeze mnie.
- Stać SAMODZIELNIE po szyję w wodzie trzymając się rączkami brzegu basenu.
 
Oczywiście buzia uśmiechnięta od ucha do ucha:)
 
Skoro szło nam tak dobrze, podjęłam szaleńczą decyzję umówienia nas na indywidualne zajęcia z trenerem. Pamiętałam, jak skończyła się taka lekcja w zeszłym roku, więc umówiłam się z innym trenerem. Cóż, zachwycony to dziś Wojtek nie był, na jego przesłodkiej buźce uśmiech raczej nie zagościł, wróciły rozpaczliwe prośby o szybki powrót do domu... I chociaż to ja go cały czas trzymałam, a Pan Marcin próbował dyskretnie mi w tym pomoc, Wojtek bez przerwy powtarzał: "ja chcie do mojej mamy, ja chcie, zieby moja mama mnie ćsimała...". Tak, jakby ktoś inny go trzymał... Ale dzięki dzisiejszej lekcji już wiem, jak prawidłowo trzymać Wojtusia w wodzie, żeby to głównie jego ciało pracowało na brzuchu i na plecach. Pokopaliśmy sobie piłkę, poodbijaliśmy ją. Gdyby Wojtek był bardziej odważny, Pan Marcin zrobiłby z nim znacznie więcej. Nie poddajemy się zatem, umówiliśmy się jeszcze na kolejne zajęcia za tydzień. A jutro rano ruszamy sami na dalsze pluskanie.
 
No właśnie, z racji mniejszej ilości osób na basenie, ja z Wojtkiem zdecydowanie preferuję poranne wyjścia na basen. Nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie dla niego, dla jego kondycji, ale swobodniej czujemy się rano. Nie jest jednak tak, że tylko Wojtuś korzysta z tej przyjemności. Wiemy przecież, że mamy też drugie dziecko, które też bardzo chce chodzić na basen i uczyć się pływać. Nasze plany były zatem takie, że ja z Wojtkiem wychodzę w tygodniu, a z Olą w weekend. Jednak okazało się, że może to wyglądać zupełnie inaczej, ponieważ jedni z naszych sąsiadów (otacza nas naprawdę wiele cudownych osób) zaproponowali, że mogą zabierać Olę na basen w środy późnym popołudniem (kiedy już Wojtek zjada swoją kolację i szykuje się do snu, a tata jeszcze ciężko pracuje...), ponieważ wożą swoje córeczki na lekcje pływania i to dla nich żaden problem. Tym sposobem wykupiliśmy dla Oli karnet i nasza starsza pociecha zaczęła chodzić na grupowe lekcje pływania 2 razy w tygodniu (w środy z Idą i Oliwią, a w soboty z nami). A ja nie mam wyrzutów sumienia, że przyjemność, jaką jest basen (nie dla mnie niestety, bo naprawdę boję się wody i czuję się w niej bardzo niepewnie) zapewniamy tylko Wojtusiowi.

niedziela, 9 czerwca 2013

Spacerek

Słoneczne piątkowe popołudnie. Ola jest u koleżanki, Wojtuś skończył właśnie rehabilitację, co by tu robić? Gdzie iść? Bo przecież pogoda taka ładna, cieplutko, słonecznie, że aż szkoda spędzać czas w domu. Wpadłam zatem na pomysł pójścia na spacer do sklepu, do którego mamy ok. 1 km. Na wózku elektrycznym, bo to sprawi Wojtusiowi znacznie większą frajdę niż bierne siedzenie w spacerówce. 

Tuż po wyjściu rozejrzałam się uważnie po lekko przykrytym białymi chmurkami niebie (już pewnie niektórzy domyślają się jak zakończy się ta historia...), na którym nie zauważyłam nic podejrzanego, nic wzbudzającego jakikolwiek niepokój, nic, co sprawiłoby, że ja, przeważnie zawsze przezorna i przygotowana na różne ewentualności, spakowałabym do plecaka choćby parasolkę. Tak na wszelki wypadek, bo a nuż może zacząć padać, czego przecież w nadmiarze doświadczamy w ostatnim czasie każdego dnia. No więc poszliśmy sobie. Bez parasolki.

Z racji różnej wysokości krawężników i różnej równości chodnika, był odcinek, który musieliśmy przejść ulicą (taką boczną oczywiście), ale Wojtuś - coraz bardziej sprawny w przemieszczaniu się na swoim elektryku (czasami nawet zbyt odważny), posłusznie zatrzymywał się na każdą moją komendę: "stoimy, jedzie samochód". 

W sklepie - trzeba było zwolnić biegi do jedynki, żeby nie wyrządzić krzywdy innym zakupowiczom, ale z tym nie było większego problemu. W pewnym momencie uwagę Wojtusia przykuła półka z kolorowymi gazetkami dla dzieci zawierającymi tzw. dodatki w postaci zazwyczaj tandetnych i niekoniecznie zawsze ładnych zabawek (ale wiadomo, że większość dzieci je uwielbia). Usłyszałam zatem radosny okrzyk: "O! Mama! Ziobać! Ziabawki! Kupi mi ziabawke!" Odpowiedziałam, że nie kupimy zabawki, bo przecież "nie potrzebujesz Wojtusiu kolejnej zabawki". I przeżyłam szok, ponieważ Wojtek zastanowił się chwilkę i najspokojniej w świecie powiedział: "No tak, psiecieś w domu mam duzio ziabawek". Kupiłam więc to, czego potrzebowałam i ruszyliśmy w drogę powrotną. 

Tak mniej więcej na około 400 m od naszego bloku Wojtuś nagle stwierdził, że coś mu kapło na rękę. Oczywiście zignorowałam to mówiąc, że nic nie kapło, bo nie miało z czego (zerknęłam w górę i rzeczywiście nic podejrzanego nie zauważyłam). Jednak znów kapło, tym razem już ja to poczułam. Odwróciłam się, za nami zobaczyłam taką niby niepozorną szarą chmurkę... A kapać zaczynało coraz bardziej. Nie doszlibyśmy do domu, więc stanęliśmy pod drzewem, żeby przeczekać to drobne kapanie i ruszyć dalej. Ale kapać niestety nie przestawało, wręcz przeciwnie, zaczynało padać coraz mocniej, a my... tacy biedni... bez parasolki... co tu robić... No nic, może zaraz przestanie. Pochyliłam się nad Wojtusiem, żeby go osłonić, ponieważ drzewko, pod którym się schowaliśmy nie stanowiło już dostatecznej ochrony przed deszczem. Zastanowiłam się chwilę, która z moich niezastąpionych sąsiadek może być w domu i zadzwoniłam do Kamili. Uff, jest w domu, co prawda, muszą się trochę zebrać, bo jej syn ma gościa, ale zaraz przyjadą. Ucieszyłam się, Wojtuś też, bo ta "fśltętna chmula wciale nie chcie siobie iść". Czekamy... Telefon od Kamili: już wyjechali z garażu, ale brama nie chce się otworzyć, chyba pilot nie działa, zaraz coś wykombinują, chyba jest sąsiadka Gosia, może ona otworzy bramę. Czekamy więc cierpliwie, ja zgięta w pół nad Wojtusiem, żeby się biedny nie przemoczył, a deszcz leje... W tym momencie kilka metrów przed nami zatrzymuje się jakiś czerwony samochód, wysiada z niego młoda Pani, rozkłada parasol, wsiada do samochodu, cofa się i daje nam parasol. Jestem jej ogromnie wdzięczna, ona wsiada szybko i jedzie dalej, więc jak ja jej go zwrócę??? Całe szczęście na samochodzie jest jakiś napis, numer telefonu, wbijam go w swój telefon, może uda się oddać (udało się). I w tej chwili podjeżdża nasza ekipa ratunkowa: Kamila i dwóch przejętych dziewięciolatków (bo nie codziennie ratuje się z ulewy sąsiadkę i jej trzylatka na wózku elektrycznym). Wrzucamy zakupy do auta, Wojtek siada z przodu tylko na podkładce samochodowej!!!, ja z wielkim parasolem odprowadzam wózek do domu. Czekają na nas w garażu, Wojtek zadowolony, bo miał okazję jechać "leno Pani Kamili", moja wdzięczność nie zna granic i za chwilę... przestaje padać. Ale dzięki akcji ratunkowej naszych sąsiadów (którym "troszkę" uatrakcyjniłam popołudnie) Wojtuś nie przemókł, nie zmarzł i wszystko dobrze się skończyło. 

"Ale była psigoda" - podsumował w domu Wojtuś.


niedziela, 2 czerwca 2013

O Rdzeniowym Zaniku Mięśni w Polsat News

Dziś w Polsat News, w programie Wystarczy Chcieć, mieliśmy przyjemność obejrzeć reportaż o Rdzeniowym Zaniku Mięśni, a w nim zobaczyć i posłuchać Mamę Sebastianka, Mamę Szymona-Precla, oraz Pana Marka, z którym Wojtuś ćwiczy 2 razy w tygodniu.  Mogliśmy także przypomnieć sobie zeszłotygodniową konferencję i usłyszeć o założonej Fundacji SMA.

To dobrze, że o SMA mówi się już nie tylko między nami - rodzinami dotkniętymi tą chorobą. To dobrze, że zaczęło się dziać tak dużo. 

P.S. Jak widać na migawkach z konferencji, Wojtek kręcił się niemiłosiernie na swoim wózku elektrycznym i wszędzie go było pełno:)